Job i mistyczne Boże Narodzenie
Przemyśliwanie świąteczno-pandemiczne albo raczej pandemiczno-świąteczne księdza Łukasza Libowskiego.
Jeśli drzwi swoje on uchyli
Zgoła inaczej jest jednak – owszem, w wypadku owego Bożego Narodzenia mistycznego, ale zapewne nie tylko – z człowiekiem: bynajmniej nie jest on zawsze gotowy – choć całkiem zasadnie można by się tu namyślić i nad opcją, iż zawsze jest on niegotowy – na to, ażeby stać się miejscem, w którym rodzi się Jezus, ażeby stać się przestrzenią, do której przybywa, którą sobą wypełnia i w której trwa potem Chrystus. Chcąc być możliwie dokładnym, należałoby orzec, że człowiek niekiedy tylko na Chrystusowe narodzenie, o jakim mowa, jest naszykowany i wyrychtowany – niekiedy, dość raczej rzadko. W tym właśnie kłopot.
A zatem – by podsumować dotychczasowy wywód – Boże Narodzenie mistyczne dzieje się zawsze wtedy, kiedy człowiek jest na nie gotowy, kiedy człowiek jest odpowiednio nastrojony, kiedy człowiek znajduje się w określonym stanie. Dobry przecież i szczodry Bóg skąpił nie będzie mu łaski, czyli samego siebie, i jeśli tylko Bogu cierpliwie i pokornie wystającemu pod jego drzwiami drzwi swoje on uchyli, najnieznaczniej choćby je otworzy, Bóg doń wejdzie, Bóg przekonując go do siebie, zdoła doń wkroczyć. Tak więc tak naprawdę – w konsekwencji – to człowiek wyznacza dla się czas Bożego Narodzenia, Nawiedzenia Bożego, porę ową, w której Bóg w nim zamieszkuje, w której przeobraża się on w namiot Boga; „zamieszkało” ze zdania „A Słowo ciałem się stało i zamieszkało miedzy nami” (J 1, 14) to dosłownie – wyjaśnijmy – „rozbiło namiot”, σκήνωσεν (czyt. eskénosen). Zaiste, Boże Narodzenie duchowe dokonywające się w człowieku zależy wyłącznie właściwie od człowieka, od jego usposobienia, jego kondycji.
W oparciu o obraz
Żeby doprowadzić temat do końca, musimy tedy zapytać, co to znaczy być człowiekiem gotowym na Boże Narodzenie, co to znaczy być onym człowiekiem odpowiednio przysposobionym, znajdującym się w stanie, który pozwala na to, aby szczęśliwie urodził się w nim, to jest w człeku, Chrystus Bóg, aby stał się on, człowiek, betlejemską grotą czy też szopą wypełnioną kwileniem nowo narodzonego Bożego Dziecięcia.
Rozmaicie daje się na to pytanie odpowiedzieć – a zawsze, jak sądzę, prawdziwie, boć nie ma i nie może być chyba w odpowiedzi na tego rodzaju pytanie, pytanie szeroko zakrojone, pytanie otwarte, a przy tym dotyczące sfery pobożności, stwierdzeń z gruntu niesłusznych, nieprawdziwych: mogą trafić się co najwyżej odpowiedzi niepełne, częściowe. Ze swej strony pragnę zaproponować tu odpowiedź sformułowaną w oparciu o obraz Job – „Job”, dodajmy dla jasności, to współczesny nasz „Hiob” – pędzla Léona Josepha Florentina Bonnata; płótno to, o czym nie mogę – i to nie bez radości – nie wspomnieć, pokazała mi kilka tygodni temu jedna z moich obecnych nauczycielek, znakomita filolożka, grecystka, i erudytka, dr Małgorzata Siwicka. Bonnat żył w latach 1833 – 1922. Był akademikiem, choć swe prace – jak to ujął ks. Bartosz Świątkowski student historii sztuki – traktował nieakademicko, zaprawiając je sowicie naturalizmem. Wśród sobie współczesnych słynął przede wszystkim jako twórca znakomitych portretów znanych ludzi swojej epoki, natomiast jego najważniejsze dzieła to, jak się przyjmuje, obrazy religijne tym się wyróżniające, że przemożnie oddziałują one na oglądającego. Właśnie do owych przejmujących obrazów religijnych Bonnata zalicza się powstały w roku 1880 Job.
Cierpliwie, dzielnie, z niezachwianym zaufaniem
Historia Joba powszechnie chyba jest znana. Mąż ten, bogobojny i we wszystkim Bogu wierny, poddany został wielkiej próbie. Zły przystąpił bowiem do Boga, utrzymując, że Job jest Jego czcicielem wyłącznie dlatego, iż On hojnie mu błogosławi i że jego sprawy układają się pomyślnie. I zaproponował Diabeł, aby Bóg zabrał Jobowi, co tylko dobrego on ma, żeby w ten sposób się okazało, czy faktycznie jest on czcicielem Boga autentycznym, bezinteresownym. Za dopustem Bożym Szatan sprawił więc, iż Job stracił kolejno wszystko, co drogiego posiadał: stracił całe swoje mienie, stracił liczne potomstwo, a w końcu, skoro jął zżerać go trąd, stracił również zdrowie. Odwrócili się od niego przyjaciele, uważając, że z pewnością, jeśli spotyka go tak trudny los, był on ciężko zgrzeszył i że Bóg go teraz karze; wylewając nań pomyje, pomstowała nań nawet jego żona. Ale Job przyjmował wszystkie te doświadczenia nie tyle może, jak sądzę, z niezmąconym spokojem – to byłoby chyba, zważywszy naturę człowieka, niemożliwe – co cierpliwie, dzielnie, z zadziwiająco i zdumiewająco niezachwianym zaufaniem Bogu.